Było to morderstwo prawne.
Doprowadzano do śmierci pacjenta, zasłaniając się szczytnymi określeniami, jak „godność człowieka”, jednocześnie nie dając szansy na podjęcie próby terapii – ocenił prof. Wojciech Maksymowicz. Były wiceminister nauki, neurochirurg, dyrektor Kliniki "Budzik" odniósł się do sporu dotyczącego Polaka, odłączonego od aparatury podtrzymującej życie. Mężczyzna zmarł we wtorek w szpitalu w południowo-zachodniej Anglii. Część bliskich pana Sławomira oraz polskie władze do końca walczyli, by mężczyzna mógł być leczony w Polsce. Według szpitala w Plymouth, gdzie przebywał, doszło u niego “do poważnego i trwałego uszkodzenia mózgu”. Pomoc mężczyźnie zaoferowali polscy lekarze z kliniki “Budzik”, jednak brytyjski Sąd Opiekuńczy orzekł, że podtrzymywanie życia mężczyzny nie jest w jego najlepszym interesie.
Anna Rasińska (KAI): Jak Pan Profesor ocenia sprawę Polaka mieszkającego w Wielkiej Brytanii, który decyzją sądu i szpitala został odłączony od aparatury?
Prof. Maksymowicz: Na usta cisną się tylko określenia bardzo jednoznaczne. To bulwersujące, skandaliczne, rządzenie ludzkim losem za pomocą decyzji prawnika. Według mnie było to morderstwo prawne. Doprowadzano do śmierci pacjenta, zasłaniając się szczytnymi określeniami, jak „godność człowieka”, jednocześnie nie dając szansy na podjęcie próby terapii. Mimo, że z oficjalnego komunikatu szpitala niezaprzeczalnie wynika, że szansa istniała.
KAI: Czy klinika „Budzik” ma pacjentów w podobnym stanie?
- Mamy głównie takich pacjentów, na tym polega idea placówki. Zajmujemy się m.in. intensywną neurorehabilitacją pacjentów w śpiączce, chorych z upośledzeniem przytomności po różnych zdarzeniach, np. niedokrwieniu mózgu (tak jak w tym przypadku), po urazach, z powodu zakrztuszenia, upośledzenia wentylacji itp.
KAI: Czy pacjenci w podobnym stanie wybudzali się?
- Tak. Oczywiście jest to najtrudniejszy rodzaj uszkodzeń, które powstają w wyniku długotrwałego niedokrwienia mózgu, po nagłym zatrzymaniu krążenia, ale każdy przypadek jest inny.
Tutaj syn pacjenta zareagował szybko, właściwie wdrażając działania reanimacyjne. Za chwilę przyjechał ambulans i wdrożył działania fachowe. Niedokrwienie nie trwało długo. Chociaż praca serca została przywrócona w wyniku stymulacji elektronicznej, dopiero po dłuższym czasie, była prowadzona wentylacja sztuczna, sztuczne oddychanie, masaż serca... Po to właśnie się to robi - żeby dać człowiekowi szansę.
KAI: Czyli nie jest potrzebny dostęp do dodatkowej dokumentacji medycznej, aby ocenić stan zdrowia pacjenta i jego rokowania?
- Oczywiście szczegółowo należy badać pacjenta bezpośrednio i zlecić jeszcze inne, dodatkowe badania, których w Plymouth nie zrobiono. Cześć z nich jednak wykonano. Moi współpracownicy z fundacji Ewy Błaszczyk, na czele z dr. Jackiem Szczygielskim, mieli możliwość zapoznania się z ich wynikami. Brali też udział w wideokonferencji z lekarzami prowadzącymi pacjenta, którzy udostępnili całą dokumentację pozwalającą na określenie wyjściowego stanu zdrowia pacjenta. Po czym wiemy, że stan pacjenta wyraźnie się poprawiał. Z nakazu sądu doszło jednak do odłączenia aparatury podtrzymującej życie, w postaci głównie respiratora. Okazało się jednak, że to nie spowodowało śmierci Polaka. Przeciwnie, była to sposobność, by zobaczyć, że jest on w na tyle nie najgorszym stanie, że sam oddycha. I umarł właściwie sam oddychając.
Z ostatniej obserwacji w przeddzień śmierci tzw. zespołu opieki paliatywnej, wynika, że stan się pogarszał, a przerwy między oddechami były coraz dłuższe. Kiedy to usłyszałem, nie mogłem spać w nocy. Jestem starym lekarzem, który zawsze pracował z chorymi z ciężkimi uszkodzeniami mózgu, ale takiego podejścia, narzuconego wyrokiem sądu, nie jestem w stanie zaakceptować.
KAI: Czy w tym przypadku doszło do śmierci mózgowej?
- Nie, w żadnym momencie nie doszło tu do śmierci mózgowej. Śmierć mózgu to śmierć osobnicza. Kiedy ktoś jest w stanie śmierci mózgowej, po prostu już nie żyje. Te pojęcia są mylone i nadużywane przez osoby, które się na tym nie znają. Stan pacjenta nie miał nic wspólnego ze śmiercią mózgową.
Jeden z publicystów katolickich mówi, że u Polaka pracował tylko pień mózgu. To nie jest prawda.
Z badań tomograficznych wynika, że u pacjenta pracowała również część kory mózgowej oraz, że uszkodzeniu uległy głównie tylne części mózgu, natomiast przednie, związane m.in. z myśleniem i psychiką, nie były tak bardzo uszkodzone. Zatem istniała szansa nawet na powrót kontaktu z chorym.
KAI: Czyli można śmiało powiedzieć, że mamy tu do czynienia z przypadkiem eutanazji, a nie z zaniechaniem uporczywej terapii?
- Nie ma tu mowy o zaniechaniu uporczywej terapii. Definicja uporczywej terapii dotyczy zupełnie innych przypadków. To oczywista eutanazja, polegająca na nieudzieleniu pomocy choremu.
Muszę powiedzieć, że to wyjątkowo bestialski rodzaj eutanazji - niepodanie pacjentowi jedzenia i picia. Pracuję również na oddziale covidowym i wielu chorych pod respiratorem nie może przecież samodzielnie sięgnąć po pokarmy, a jednak żyją. Czy w takim razie powinniśmy powiedzieć, że nie będziemy ich utrzymywać przy życiu? Zwłaszcza, że tylko jeden na pięciu przeżyje? Mamy uznać, że się nie opłaca?
W tamtym przypadku szansa była oczywiście mniejsza, ale jednak wciąż była. Jako lekarze musimy trzymać się tej możliwości. W „Budziku” zawsze staramy się wykorzystać nawet najmniejszą szansę.
KAI: Jakie są kryteria uporczywej terapii?
- Uporczywa terapia dotyczy sytuacji stosowania metod kosztownych, bardzo skomplikowanych, inwazyjnych, wiążących się z nadmiernym cierpieniem lub naruszeniem godności pacjenta.
Podawanie pokarmów nie jest ani inwazyjne, ani kosztowne, ani bardzo obciążające. To zabiegi dotyczące zwykłej pielęgnacji.
Elementem uporczywej terapii może być sztuczne wentylowanie pacjenta respiratorem, ale musi być spełniony jeszcze drugi warunek – pacjent musi cierpieć na chorobę nieuchronnie prowadzącą do śmierci i nie rokuje żadnej poprawy w tym zakresie.
Ta sytuacja jest zupełnie inna. Oczywiście doszło do dużego uszkodzenia mózgu. Mogło się ono zakończyć śmiercią, jednak po jakimś czasie chory był już w stanie utrwalonym, tzw. wegetatywnym. Miał żyjący mózg, choć uszkodzony, było to stabilne uszkodzenie. Jeśli takim pacjentom zapewnimy pielęgnację i opiekę, mogą żyć latami. Niewykluczony jest również powrót do kontaktu z otoczeniem. Popełniono rzecz straszną, którą ja nazywam prawnym morderstwem.
Dokonano również manipulacji informacyjnej. Niestety spotykamy się z tym coraz częściej, ponieważ mamy wielu zwolenników „łatwego życia”, dla których najważniejsza jest własna wygoda. Nawet bliscy mogą odejść w sposób kontrolowany, ponieważ taka opieka jest kłopotliwa dla rodziny, lekarzy, instytucji. Trzeba stworzyć specjalne ośrodki rehabilitacyjne itp. Eutanazja stwarza możliwość pozbycia się takiego „kłopotu”.
KAI: Dlaczego według Pana Profesora brytyjscy lekarze ostatecznie zdecydowali się na odłączenie pacjenta?
- Ciężko powiedzieć, być może mają taką procedurę opisaną w postępowaniu. W Polsce chory najpierw trafia na intensywną terapię. Kiedy dochodzi do stabilizacji parametrów życiowych i nie jest już potrzebna intensywna terapia, zmienia miejsce pobytu. Szuka się dla niego miejsca np. w klinice „Budzik” czy oddziałach leczenia śpiączki.
Może brytyjskie procedury zalecają przeniesie pacjenta, ale na tamten świat... Może to właśnie miało miejsce. To już pytanie do sądu. Niestety w dzisiejszych czasach o wszystko musimy pytać sądu. Nawet, gdy chcemy ratować życie pacjentowi. To zaczyna być niepokojące. A przecież czasem trzeba to robić z sekundy na sekundę, nie czekając na czyjś wyrok.
Trzeba być bardzo czujnym, robi się z tej spawy spór ideologiczno-religijny. I faktycznie głównie redakcje katolickie pytały mnie o zdanie. Przeciwnicy mówią, że to jest sprawa katolików. Pamiętajmy, że prawo ogólne jest wynikiem głosowania w parlamencie. Dlatego musimy być bardzo ostrożni, by większość polskiego społeczeństwa nie zaczęła myśleć na zasadzie „kłopot z głowy” i by te grupy nie wymuszały na nas rozwiązań pod wpływem podobnych głosów.
Rozmawiała Anna Rasińska / Warszawa
Katolicka Agencja Informacyjna